Wings For Life 2020

Loading

Start w Wings For Life 2020 był dla mnie bardzo spontaniczny. Na kilka dni przed wydarzeniem, otrzymałem voucher na start od swojego trenera. Była to pierwsza edycja tego biegu w zmienionej formie, w związku z panującą pandemią – każdy uczestnik biegu pokonywał własną, wybraną przez siebie trasę, a ścigał go wirtualny samochód – czyli meta. Cały bieg odbywał się za pośrednictwem aplikacji w telefonie, która GPSem rejestrowała pokonany dystans każdego zawodnika. Dla mnie ten start był o tyle dziwny, że przede wszystkim nigdy nie biegam ze zbędnym balastem, którym w tym przypadku miał być telefon. Dodatkowo, zdecydowałem się na pokonanie wyznaczonej trasy wspólnie ze znajomymi, a zwykle biegam sam.

W dzień poprzedzający start, wyznaczyliśmy trasę prowadzącą od przystani nad zalewem Paprocany w Tychach poprzez Kobiór, aż do leśniczówki w Radostowicach i z powrotem. Dystans tych odcinków wynosił ok. 26 km. Dalsze kilometry mieliśmy pokonywać na pętli wokół jeziora Paprocany, która liczy ok. 6,7km. Taka trasa dawała nam komfort wspólnego biegu, a zarazem możliwość dostosowania indywidualnego tempa do własnych możliwości z zaplanowaniem wspólnej mety, która znajdowała się na miejscu startu. Pozostało nam znaleźć odpowiedni support, który zabezpieczy nam żele i napoje na wyznaczonych odcinkach i mogliśmy ruszać na Wings For Life 2020.

Tradycyjnie start globalny odbywał się o godz. 13:00 czasu Polskiego. Po 11:00 podjechałem po Piotrka i Igora, którzy to mieli na starcie nas odprawić, a następnie zapewnić support na kolejnych wyznaczonych punktach trasy. Po drodze zgarnąłem Arka, który wraz z nami wziął udział w biegu i pojechaliśmy na Paprocany. Tam poznałem kolejnego członka naszej eskapady – Michała, a następnie dołączył do nas Adam – mieliśmy komplet. Z Piotrkiem ustaliliśmy miejsca z napojami, przekazaliśmy żele energetyczne, krótka rozgrzewka, wspólne zdjęcie i o 12:59:59 nasze odpalone aplikacje w telefonach oznajmiły – GO !

Nasza strategia na ten bieg, zakładała bieg w tempie ok. 4`30/km. Dla Arka, pokonanie dystansu półmaratonu w tym tempie, dawała mu życiówkę. Zważywszy na fakt, że pogoda była pochmurna a prognoza mówiła o deszczu, zapowiadał się ciekawy bieg w doborowym towarzystwie. Od początku zaczęliśmy nieco szybciej. Po dwóch pierwszych kilometrach w średnim tempie 4`20/km, podzieliliśmy się na dwie grupki dwuosobowe – ja z Adamem na czele, a za nami Michał z Arkiem, realizujący założenia przedstartowe. 5 kilometr minęliśmy z czasem 22:00 min, czyli średnie tempo wynosiło 4`24/km. Moje samopoczucie było fenomenalne. Wspólnie z Adamem kontrolowaliśmy się wzajemnie, bo momentami podkręcaliśmy tempo. Na 6 kilometrze przecięliśmy główną drogę w Kobiórze, następnie dworzec PKP i ruszyliśmy w kierunku Radostowic czyli na trasę, którą doskonale znam z czwartkowych spotkań biegowych z Aktywną Pszczyną. Tempo w dalszym ciągu było żywsze niż założenia, ale oboje dobrze się czuliśmy. 10km pokazał łączny czas 44:10, czyli w dalszym ciągu średnie tempo wynosiło 4`25/km.  Obok leśniczówki w Radostowicach – czyli 13km biegu – czekał na nas pierwszy punkt odżywczy, czyli Piotrek, Ola, Julka i Igorek z naszymi zapasami. Zrobiłem dwa łyki wody i żel na resztę trasy. Nawrotka i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wskazania GPS było delikatnie rozbieżne z tym co mówiła aplikacja Wings For Life, jednak nie przejmowaliśmy się tym zbytnio.

Minęliśmy się najpierw z Michałem, a za chwilkę z Arkiem, którzy bardzo dobrze  wyglądali i realizowali swoje założenia. Dwa pierwsze kilometry po nawrotce prowadziły na lekkim podbiegu. W dalszym ciągu biegliśmy z Adamem w miarę równym tempem. Kiedy byliśmy na 16km zaczął padać deszcz, a od 17km pogoda zaczęła się mocno pogarszać. Silny wiatr z padającym deszczem nie pomagał – przypomniał mi się zeszłoroczny maraton w Krakowie (relację możecie przeczytać TUTAJ). Wiedziałem, że na 20km czeka na nas moja żona z wodą i żelami dla każdego. Dobiegając do rodzinki, zegarek pokazał 1:28:00, czyli w dalszym ciągu średnie tempo wynosiło 4`24/km. Stamtąd zabrałem wodę i żel, co się finalnie okazało było dla mnie zbawienne na kolejnych kilometrach. Od tego miejsca dołączył do nas Damian, który z relacji na FB dowiedział się skąd startujemy i postanowił nam potowarzyszyć na kolejnych kilometrach trasy. Chwilę później, dołączył również drugi Damian, który asystował nas przez kilka kilometrów jadąc na rowerze. Tym oto sposobem biegliśmy w trójkę z rowerową asystą.

Od tego momentu, miałem wrażenie jakby moje wskazania tempa w porównaniu z tempem podawanym przez Adamem, zaczynały się różnić coraz bardziej. Wyraźnie czułem, że biegniemy nieco mocniej niż do tej pory, natomiast Adam mnie uspokajał że jest nawet ciut wolniej. Z perspektywy czasu wiemy, że od tego momentu Adamowi zacząć wariować GPS, co w konsekwencji przełożyło się na jego finalny wynik w tym wirtualnym wyścigu z metą. Planowo na ok. 24 kilometrze mieliśmy pobiec w prawo w kierunku Przystani, jednak wspólnie ustaliśmy, że pobiegniemy w lewo – okrążając jezioro Paprocany z tej właśnie strony. Różnica była taka, że kolejny planowany punkt odżywczy mieliśmy dalej o ok. 2km. A co z Michałem i Arkiem ? Poprosiliśmy Damiana, żeby na rowerze poczekał na chłopaków i przekazał im informację o zmianie. Zaczęliśmy okrążać jezioro z lewej strony zamiast z prawej. Na ok. 26km zauważyliśmy biegnącego z naprzeciwka Michała a dalej Arka i zrozumieliśmy, że pobiegli zgodnie z planem. Kiedy dobiegaliśmy do 28km, support nieco się zdziwił, kiedy zobaczył nas nabiegających z drugiej strony jeziora niż planowaliśmy. Wziąłem dwa łyki izotonika i ruszyłem dalej z Adamem i Damianem przed siebie. Ale chwila ! Gdzie żel ?! Okazało się, że z punktu nie zabrałem nic poza izo. Kalkulując, że od 20 do ok 35 kilometra pobiegnę „na sucho” oraz mając na względzie, że w tych zawodach to meta mnie goni a nie jak zwykle ja ją, zmieniłem swoją strategię. Adam, który wyglądał naprawdę świeżo i sprawiał wrażenie jakby dopiero wystartował, podkręcał lekko tempo, które ja postanowiłem drastycznie zwolnić tak, aby dotrwać do tego 35 kilometra. Tak więc od ok. 29km naszą podróż z Adamem brzegiem Paprocan, postanowiliśmy kontynuować samotnie. 30 kilometr pokazał czas biegu 2:11:44, czyli średnie tempo wynosiło 4`23/km a to oznaczało, że ostatnią dychę zrobiliśmy szybciej niż wcześniejsze. Już wtedy byłem zadowolony z wyniku, który przed startem brałbym w ciemno, mając na względzie moją obecną dyspozycję przed roztrenowaniem.

Od 30 do 35 kilometra, biegłem w średnim tempie ok. 4`50/km. Tętno spadło, jednak nogi zaczynały być coraz cięższe. Najbardziej obawiałem się odcięcia energetycznego wskutek wypłukania glikogenu z mięśni. W głowie tylko myśl aby dotrwać do punktu, gdzie czekał support z pełnym barkiem, a potem już jakoś „kulać” się jak najdalej w ucieczce przed metą. Jest – dotrwałem ! Wziąłem izo i żel z kofeiną, który natychmiastowo wtłoczyłem cały w siebie. Jeszcze jakieś 2 kilometry trwało aż żel się wchłonął, jednak nie poddawałem się. Ruszyłem na kolejne okrążenie jeziora. Z kieszeni wydobywał się coraz częściej dźwięk z aplikacji, mówiący o sukcesywnym przyspieszaniu samochodu, zwiastującego koniec wyścigu. Na 38km, postanowiłem wziąć telefon do ręki i zobaczyłem, że samochód jest ok. 1,5km za mną. W głowie pojawił się target – 40 kilometrów ! Wiedziałem, że przyspieszyć już nie mam z czego, natomiast postanowiłem już tylko nie zwalniać. 39 kilometr w czasie 4`57, meta przyspieszyła. Zaczęła się walka. Kiedy miałem 200m do 40 kilometrów pamiętam, że meta była ok. 500m ode mnie. Kiedy głos z aplikacji ogłosił osiągnięcie 40km, meta była jakieś 200m za mną. Biegłem jeszcze 200 metrów i mój wyścig się skończył. Po 3 godzinach i 35 sekundach, pokonałem dystans 40,21km. Doczłapałem jakieś 1,5km do suportu, gdzie czekała już spora grupa znajomych, wraz z moją rodziną.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy zobaczyłem, że mój wynik dał mi w POLSCE 42 miejsce OPEN, 38 w kategorii mężczyzna i… 9 miejsce w kategorii M35, na 77 103 startujących uczestników. Nie spodziewałem się tego. Niestety, Adamowi w wyniku wspominanych problemów z GPS, aplikacja zliczyła finalnie 39,2km, a był przecież daleko przede mną. Ale to wszystko zeszło na drugi plan, bo najważniejszy był cel, czyli bieg dla tych którzy nie mogą. Cała inicjatywa wirtualnego zmagania bardzo mi spasowała i pomimo trudnego okresu pandemii, dała namiastkę zawodów. W przyszłym roku najprawdopodobniej nie wystartuję w Wingsie z powodu startu maratońskiego w tym okresie. Skoro spodobało mi się wirtualne ściganie z metą, to co dopiero realne ! Może mój kalendarz jednak ułoży się tak, aby…. Trzymajcie kciuki za szybki powrót do wysokiej dyspozycji po roztrenowaniu, a jak zdrowie będzie i forma to czas pokaże !

Brak komentarzy

Liczba komentarzy