45. Maraton Dębno

Loading

Projekt „Korona Maratonów Polskich” w toku ! Mój drugi start na królewskim dystansie, tym razem 8 kwietnia 2018r. w Dębnie. 4 miesiące przygotowań, blisko 1300 przebiegniętych kilometrów, redukcja wagi o kolejne 8kg w stosunku do debiutu maratońskiego w Warszawie, 120 jednostek treningowych – to moje główne statystyki  przygotowań do walki o życiówkę na dystansie 42 125m. Początkowa faza przygotowań była realizowana na oczekiwany wynik złamania 3:30 godz., jednak podczas widocznych progresów treningowych, z czasem ten plan stawał się ambitniejszy.

Do Dębna przyjechałem z rodziną już w piątek po pracy tak, abym mógł w sobotę odpocząć po blisko 6 godzinnej podróży i złapać „chwilę oddechu”. W sobotę standardowy rozruch 5km + mocne rytmy, które mocno podgrzały mnie do jutrzejszego startu. Prognoza pogody niestety nie była sprzyjająca dla biegaczy, bo już w sobotę słońce mocno dawało się we znaki, a w niedzielę zapowiadano… 25 stopni ! Od rana ładowałem węgle w siebie oraz nawadniałem organizm. Samopoczucie bardzo dobre, z agresywnym nastawieniem na realizację jutrzejszego celu. Po południu pojechałem odebrać pakiet startowy do biura zawodów,  aby jutro w spokoju przygotować się do startu.

W niedzielę, po blisko 7 godzinnym śnie, obudziłem się lekko zestresowany. W końcu to ten dzień, na który czekałem miesiącami, o którym myślałem podczas każdego morderczego akcentu na treningu, dla którego wypociłem hektolitry potu. To ten dzień, który był najważniejszym startem w mojej dotychczasowej przygodzie biegowej !

Śniadanie, godz. 8:00 – rogale z dżemem i nutellą, banan, izo i baton energetyczny. Do tego mocna kawa z mlekiem, która postawiła mnie na nogi. Spacer nad jezioro i o ok. 9:30 pojechaliśmy w okolice startu, gdzie spotkałem się z bratem i przyjaciółmi z pszczyńskich ekip biegowych. Kilka zdjęć, ostatnie poprawki wiązania butów, okulary i daszek na głowę. O 10:50 stałem z bratem w strefie startowej. Na ręce miałem opaskę z międzyczasami, która zakładała końcowy czas… 3:14:45 ! Wystartowaliśmy !

Początek biegu spokojny. Nie dałem się ponieść emocjom, choć nogi rwały do przodu niesamowicie. Temperatura powietrza powoli dochodziła już do 23 kresek – upał niesamowity ! Na początek dwie małe pętle po mieście, podczas których rozrzedziło się na trasie. Profil trasy w miarę płaski. Starałem się kontrolować tempo wiedząc, że i tak zacząłem o kilka sekund szybciej aniżeli zakładała „ściąga” na ręce. Pierwsze 5km pokonałem w czasie 22:52, zamiast planowanego czasu 23:20. Pierwszy punkt nawadniania, na którym udało mi się zdobyć dwa kubki wody – jeden poszedł na głowę, z drugiego mały łyk i reszta na plecy. Jest dobrze pomyślałem, ale nie szalejmy z tempem – to póki co rozgrzewka przed maratonem. Na około 7km minęła mnie grupka biegaczy prowadzona przez pacemakera z balonikami na 3:15 godz. Trochę się zdziwiłem, bo moje średnie tempo w tym momencie było na ok. 3:13 godz. No ale cóż – niech biegną, ja robię swoje. 10 kilometr minąłem z czasem na Garminie 45:38min, czyli na prognozowany czas zakończenia poniżej 3:14 godz. Od ok. 10km podłączyłem się pod chłopaka, którego asystowała dziewczyna na rowerze. Okazało się, że jest z Bielska i celuje w 3:12 godz. Dołączył do nas również biegacz w koszulce z półmaratonu industrialnego w Rudzie Śląskiej – Dominik i tak oto w trójkę przemierzaliśmy kolejne kilometry maratońskiej trasy. Od tego kilometra, trasa prowadziła poza miasto, gdzie jak się okazało wiatr i lejący żar z nieba dał się we znaki. Jako że biegliśmy trzymając się razem, wymienialiśmy się w prowadzeniu tak, aby każdy przez jakiś czas był osłonięty przed wiatrem wiejącym w twarz. Na ok. 11 kilometrze poszedł w ruch pierwszy żel energetyczny. 15 kilometr pokazał czas 1:08:30, czyli tempo celowało w finalny wynik na mecie – 3:13 godz. ! Każdy punkt z wodą skutecznie zaliczałem dwoma kubkami wody chłodząc się i łagodząc pragnienie małym łykiem. Temperatura powietrza poza miastem wydawała się drastycznie wyższa. Kilometry trasy maratońskiej biegły wśród pól i łąk po obu stronach ulicy. Nie było nawet cienia z drzew, które sporadycznie pojawiały się na poboczu jezdni. na 17km zdałem sobie sprawę, że biegnę sam… Za mną pusto, przede mną pusto… Połowę królewskiego dystansu pokonałem w czasie 1:36:17, czyli trzymałem tempo na finalny czas w okolicach 3:13 godz. Było mega dobrze. Jakimś cudem na tym kilometrze pojawił się za mną Dominik i powiedział mi, że ma życiówkę na tym dystansie i że czuję się o dziwo bardzo dobrze. Oznajmiłem mu, że to uczucie jest złudne i żeby się kontrolował, bo dystans maratoński nie wybacza, a prawdziwy maraton dopiero przed nami… Biegliśmy dalej, na drugą część królewskiego dystansu…

Druga połówka maratonu była kontynuacją pierwszej i w dalszym ciągu ze średnim tempem ok. 4`34/km pokonywałem kolejne kilometry trasy. Wchłonąłem drugi żel energetyczny, tym razem z kofeiną. W miarę upływu czasu, żar z nieba lał się coraz bardziej, dając popalić zmęczonemu już organizmowi. Na ok. 23km żona podała mi izotonik, który okazał się jedynym „łykiem” innego napoju aniżeli woda podczas całego maratonu, co w konsekwencji wpłynęło zapewne w jakiejś części na to, co działo się później. Ale po kolei… Pierwsza część drugiej połowy dystansu dosyć monotonna. Bieg ciągły w stałym tempie, nawadnianie, walka z wiatrem i słońcem, które dawało ostro popalić. 25km – czas 1:54:11. Czasowo było bardzo dobrze, samopoczucie również rewelacyjne. Cały czas towarzyszył mi Dominik, który to raz z przodu, raz za mną pojawiał się co jakiś czas. Od tego momentu zacząłem w głowie kalkulację wyniku. Skoro Garmin pokazywał średnie tempo z 25km równe 4`34/km, a na złamanie 3:15 godz. potrzebowałem średniego tempa na poziomie 4`37, to na każdym dotychczasowym kilometrze miałem 3 sekundy zapasu. Szybka matematyka – 25*3=75sek., czyli miałem 1:15 zapasu – jest rezerwa.

30 kilometr zakończony z czasem 2:17:39 co dawało czas na mecie poniżej 3:14 godz. Wiedziałem, że od 31 do 33km będzie duży podbieg i tuż przed tym w ruch poszedł trzeci żel. W zanadrzu miałem jeszcze pastylkę dextro. Spokojnie radziłem sobie na podbiegu. Na 32 kilometrze rozpoczęły się pierwsze problemy. Poczułem ból w lewej łydce tak, jakby ktoś wbił mi w nią nóż ! Co jest grane ? – pomyślałem. Czekałem, aż skończy się ten podbieg i zacznie się płaska trasa w nadziei, że skurcz puści. Podciągnąłem parę razy palce do góry – wystraszyłem się skurczu myśląc o tym, co może się dalej wydarzyć. Nie czekając, sięgnąłem do kieszonki spodenek i wciągnąłem pod język pastylkę dextro. Przede mną ok. 10km do mety, szybka kalkulacja w głowie. W dalszym ciągu miałem 3sek. z każdego dotychczas pokonanego kilometra, co dawało mi zapasu ok. 96sek. Przekalkulowałem, że jak dołożę po ok. 9 sek. do każdego kolejnego kilometra, to dalej będę „w planie”. Mogłem sobie pozwolić na bieg w tempie ok. 4`45/km, oszczędzając energię w nogach. Dominik oszacował, że potrzebujemy ok. 47min/10km i że to spokojnie zrobimy. Ten plan udawało mi się realizować… do 36 kilometra, kiedy to poczułem niesamowity ból, lecz tym razem w prawej łydce. Ból był jeszcze silniejszy niż wcześniej. Przez dłuższą chwilę biegłem na piętach, podciągając palce obu stóp aby rozciągnął łydki. Spojrzałem na tętno – w normie. O co chodzi ?! Od tego czasu zaczęła się walka. Zacisnąłem zęby i zaplanowałem ostatnie 6km w tempie nie wolniejszym niż 5`00/km. Duża część biegaczy maszerowała już poboczem, niektórzy rozciągali się na krawężnikach, a w oddali słychać było syreny kursujących służb ratowniczych. Dominik podbiegł i oznajmił, że ma problemy ze skurczami i że musi zwalniać – kontynuowałem swoją walkę sam.

Ostatnim moim kilometrem pokonanym w tym maratonie w tempie poniżej 5`00/km był kilometr 39, wraz z którym osiągnąłem sumaryczny czas 3:01:20. Wtedy jeszcze miałem prognozę złamania 3:15 godz., niestety… Od 40km zaczęła się „droga krzyżowa”. Ból w prawej łydce wzmógł się, doszedł ból lewej łydki oraz prawej „czwórki”. Ze łzami w oczach zmuszony byłem zatrzymać się i opierając o ścianę budynku rozciągałem nogi, stawiając opór skurczowi. Co jakiś czas wznawiałem bieg, jednak w momencie skurczu, nie potrafiłem nawet przejść do marszu ! A czas płynął… W mojej głowie jedno – niech to się już skończy ! Na 40 km moja prognoza mówiła o złamaniu 3:18godz. jednak szczerze, nie interesowało mnie to w ogóle ! 41 i 42 kilometr pokonany metodą Galloweya w zabójczym średnim tempie ok. 6`05/km.

Nareszcie widzę metę, słyszę spikera. Aż tu nagle – skurcz ! Ale jaki ?! Czułem jak wykręca mi prawą nogę. Stanąłem dosłownie 150m od mety ! Rozciągam łydkę, nogę, drugą nogę, próbuję iść. Nie da się ! Patrzę na Garmina… Upłynęło 3:19:05 od startu… Wciąż miałem szansę na złamanie 3:20 godz. Kibice zaczęli mnie motywować, że to już końcówka. No przecież widzę – pomyślałem ! Zacisnąłem zęby i ruszyłem truchtem. Czułem, jak dopada mnie bezwład prawej kończyny dolnej. Tomek – walcz ! Nie poddawaj się ! Człapałem dalej… Wbiegłem na linię mety, spojrzałem na elektroniczny zegar, który pokazywał mój czas – 3:20:30. Pochyliłem się, ktoś do mnie mówił, ktoś założył na szyję medal, a jeszcze ktoś inny narzucił folie termiczną. Doczłapałem się na trawę w cieniu, padłem na twarz i… rozpłakałem się jak dziecko… Ze szczęścia, że ten dramat się już skończył, z tej bezsilności, która towarzyszyła mi przez ostatnie kilometry. Czułem większy zawód aniżeli radość z „życiówki”, którą przecież poprawiłem o… 24:06 min.

Finalnie mój czas dał mi 181 miejsce OPEN oraz 71 miejsce w kategorii wiekowej, co na blisko 2500 uczestników jest fantastycznym wynikiem. Czy jestem zadowolony ? Powiem tak… Teraz po czasie, kiedy emocje przykrył kurz – tak ! Czuję jednak duży niedosyt, bo nie pojechałem do Dębna po „blachę”, tylko uwieńczyć planowanym wynikiem moje treningi, wylany pot, poświęcony czas i wszelkie wyrzeczenia. Niestety, nie zawsze jest tak, jak to sobie zaplanujemy. Te zawody pokazały mi raz jeszcze, jak nieprzewidywalne jest bieganie. Nabrałem jeszcze większego szacunku do dystansu, który nie bez znaczenia nazywany jest królewskim. Dostałem lekcję pokory, z której będę chciał wyciągnąć jak najwięcej ! Co zawiodło ? Siła była, tlen był, tętno ok. Czy pogoda wyssała życie ? Czy wypłukałem magnez/potas/sól z mięśni ? Czy przeszarżowałem z tempem ? A może za bardzo chciałem ? Może zbyt ambitnie postawiłem cel ? Na te i inne pytania muszę znaleźć odpowiedzi. Mam nadzieję, że w dalszej drodze ku koronie Maratonów Polskich, uda mi się wyeliminować wszystkie te niekorzystne czynniki i popełnione błędy !

Co dalej ? Walczymy ! Kilka startów na krótkich dystansach i przygotowania do 3 brylantu w koronie – Maratonu we Wrocławiu – 9 września  2018r. 

Trzymajcie kciuki !

8 komentarzy
  • SilesiaRunner.pl | Podsumowanie roku 2018
    Wpis dodany 22:30h, 30 stycznia Odpowiedz

    […] jednego z najważniejszych startów w tym sezonie – w Dębnie (relację możecie przeczytać TUTAJ). Wykorzystując kompensatę formy pomaratońskiej, w maju zrobiłem swoją aktualną życiówkę […]

  • SilesiaRunner.pl | 36. PKO Wrocław Maraton
    Wpis dodany 17:44h, 30 września Odpowiedz

    […] a po ostatnim moim maratonie w Dębnie (relację możecie przeczytać TUTAJ), z pewnością byłem mądrzejszy […]

  • SilesiaRunner.pl | XV Bieg Rzeźnika – cz. 1
    Wpis dodany 09:22h, 29 sierpnia Odpowiedz

    […] przeżyć tego co było po 35 kilometrze na maratonie w Dębnie (relację możecie poczytać TUTAJ). Na zmianę piłem izotonik, który miałem w jednym z softflasków oraz wodę z bukłaka. Na […]

  • SilesiaRunner.pl | Podsumowanie kwietnia 2018
    Wpis dodany 00:15h, 12 maja Odpowiedz

    […] świeżość przed najważniejszym startem w mojej dotychczasowej przygodzie z bieganiem – 45. Maratonem w Dębnie. Całkowity dystans w tym tygodniu wyniósł ponad 97 km, a składały się na niego głównie […]

  • Opuszi
    JohnnieRunner
    Wpis dodany 17:01h, 14 kwietnia Odpowiedz

    Mimo tych warunków poleciałeś kosmiczny czas! 3:20 to bardzo dobry wynik, jednak wiem co czułeś.. ale powiem Ci jedno, to doświadczenie przekujemy na jeszcze lepszą formę we Wrocławiu!

    • Opuszi
      Opuszi
      Wpis dodany 10:21h, 15 kwietnia Odpowiedz

      Dzięki Tomku. Lekcja pokory i szacunku. Do Wrocławia pojadę silniejszy i bogatszy w doświadczenia 😉 Już Twoja w tym głowa 🙂

  • Opuszi
    JohnnieRunner
    Wpis dodany 10:00h, 03 sierpnia Odpowiedz

    Mimo tych warunków poleciałeś kosmiczny czas! 3:20 to bardzo dobry wynik, jednak wiem co czułeś.. ale powiem Ci jedno, to doświadczenie przekujemy na jeszcze lepszą formę we Wrocławiu!

    • Opuszi
      Opuszi
      Wpis dodany 10:00h, 03 sierpnia Odpowiedz

      Dzięki Tomku. Lekcja pokory i szacunku. Do Wrocławia pojadę silniejszy i bogatszy w doświadczenia 😉 Już Twoja w tym głowa 🙂

Liczba komentarzy