43. Maraton Warszawski

Loading

P o nieudanym starcie w wiedeńskim maratonie, postanowiłem spróbować swoich sił w łamaniu 3 godzin w maratonie warszawskim. Jako, że w Austrii dwa tygodnie temu zmuszony byłem poddać się bez walki z Królewskim dystansem na 12km (relacja niebawem), a powód klęski został szybko wyleczony, bez zastanowienia zapisałem się na ten maraton. W pierwszym tygodniu po Wiedniu, treningi wznowiłem od środy z jednostkami weryfikującymi mój stan zdrowia. W sobotę poprzedzająca tydzień maratoński, zrobiłem mocny trening (BC2 2x5km+WT 2x1km), który pokazał mi że mam jeszcze w sobie pokłady sił i przede wszystkim łydka była wyleczona na 100%. 4 lata temu, debiutowałem na dystansie maratońskim podczas 39. Maratonu Warszawskiego (relacja TUTAJ). Na linii mety towarzyszyły mi wówczas łzy szczęścia. Czy Warszawa będzie dla mnie szczęśliwa i po 4 latach pokonam kolejną barierę każdego amatora długiego dystansu  – złamanie 3 godzin – właśnie tutaj ? Dwa lata temu próbowałem już tego dokonać podczas maratonu w Berlinie, jednak pod koniec przygotowań, kontuzja skutecznie pokrzyżowała mi plany. Jak to się mówi – do trzech razy sztuka !

Na tydzień do startu:

Do startu w Warszawie podchodziłem z bardzo dużym spokojem i bez zbędnego ciśnienia. Całe moje przygotowania maratońskie były ukierunkowane na Wiedeń i jakby uszło ze mnie powietrze po tym austriackim niepowodzeniu. Z perspektywy czasu, moja kontuzja mogła się okazać szczęściem w nieszczęściu z powodu pogody, która w Wiedniu była wręcz koszmarna do szybkiego biegania, a prognozy na Warszawę były bardziej optymistyczne. Co prawda trasa zupełnie inna, jednak z dwojga złego i tak warunki przemawiały na korzyść Stolicy. Wyjechaliśmy z całą familią już w piątek tak, aby odebrać pakiet startowy i sobotę przeznaczyć na mój odpoczynek przed niedzielną robotą. Do Warszawy dotarliśmy późnym wieczorem, na pół godziny do zamknięcia biura zawodów, które znajdowało się w Pałacu Kultury i Nauki. Nie było tam expo, które pamiętałem z 39 edycji tego biegu, jednak nie to się dla mnie liczyło tym razem. Po odbiorze pakietu wjechaliśmy na taras widokowy Pałacu i zobaczyliśmy nocną warszawkę z lotu ptaka – dzieciaki zachwycone.

W sobotę rano pojechaliśmy ponownie na „expo”, gdzie po obejrzeniu wystawy pająków z pociechami (!) pojechaliśmy na maratońską pizzę. Popołudniu zrobiłem porządny rozruch + rozciąganie, a następnie spotkaliśmy się z Kubą i Zosią na ostatnie ładowanie węgli – lody. Wieczorem ustaliłem z Olą gdzie będzie stała, w czym będę biegł, zamocowałem numer startowy, przejrzałem raz jeszcze profil trasy, wysłałem kropka do znajomych i przy Netflixie zasnąłem, bo przecież moja fala startuje o godz. 8:00. Wstałem już o ok. 5 rano na śniadanie. 3 kanapki z nutellą, banan i mocna kawa postawiły mnie na nogi. Miałem taki luz psychiczny, że do samego wyjścia z hotelowego pokoju instalowałem nowy soft do… hulajnogi… jednej z dwóch, którą w tym dniu Ola z dzieciakami miała poruszać się po trasie maratonu. Spokój miałem aż nienaturalny jak dla mnie – co będzie to będzie. Na hulajnogach dostaliśmy się w okolice startu, gdzie spotkaliśmy Michała z Kasią i innych znajomych. Poleciałem na rozgrzewkę, przebrałem się, na 5 minut do startu zjadłem żel i… rozciągałem się z boku. Na 2 minuty do startu ulokowałem się tuż za taśmą oddzielającą elitę, przybiłem piątkę z Markiem i Pawłem, wysłuchałem „Sen o Warszawie” i… 3…2…1… Start !

Plan na ten maraton był jeden – złamać 3 godziny, a jak ? Planowałem średnie tempo po ok. 4:12 – 4:15/km tak, aby mieć zapas w przypadku rozjazdu GPS z Garmina versus atest trasy. Biegłem jednak sam, bo wszyscy znajomi startujący w tym biegu albo mieli inne plany wynikowe, albo biegli w innej fali. No cóż walczymy ! Pierwsze 3km równo po 4`08, ale cóż to… chorągiewki oznaczające kilometry na trasie już się rozjeżdżają o ok. 5 sek/km, no nic – zobaczymy co będzie dalej. 5 kilometr minąłem z czasem na zegarku 20:45, jednak wg trasy 21:02 – jak tak będzie dalej, to nie wiem czy jestem gotowy na takie tempo, a wręcz z pewnością NIE ! Pierwszy punkt z wodą – 2 kubki w siebie. Przede mną od dobrego kilometra biegł chłopak z Węgier (wiem, bo miał napis HUN na koszulce z tyłu 🙂 ), który dyktował dobre tempo jak dla mnie. Podczepiłem się pod niego i krok w krok za nim. Do 9 kilometra nawet nie spojrzałem na zegarek – tempomat w nogach mówił że jest idealnie. Pod koniec 10km jednak miałem wrażenie, że coś jest nie tak. Spojrzałem na zegarek, a tam tempo z tego kilometra 4:26 ! Co jest ? Zrównałem się z chłopakiem, pokazałem mu zmianę, kiwną że jest ok i wszedłem przed niego. Drugą piątkę zrobiłem w 20:17 i od tego momentu kilometry w zegarku, zaczęły mi się pokrywać ze znacznikami trasy. 10km w 42:20 – wiedziałem, że mam zapas, bo średnie tempo na ten moment wynosiło  4`12/km, czyli plan w opcji maksymalnej był realizowany. Tuż za 10km punkt nawadniania, gdzie kolejne 2 kubki wody wlałem w siebie + pierwszy żel.

Dołącz do mojego zespołu - trenuj ze mną !

Na 11km Ola podała mi tabletki z solą i bidon z izotonikiem. Słońce zaczęło przebijać się przez chmury i czułem że zaczynam się pocić. Kolaga z Węgier odpadł po 2 kilometrach za mną i wtedy zrozumiałem co się stało na 10km – po prostu przeszarżował. Kolejne pięć kilometrów spokojne, po części szutrem przez Łazienki Królewskie. Moje samopoczucie było bardzo dobre, jednak wiedziałem że prawdziwy maraton dopiero się zacznie. 15 kilometr minąłem z czasem 1:02:55, czyli trzecia piątka weszła po 4:10 średnio na kilometr. Dzień wcześniej, Kuba wspominał mi o podbiegu na 19km na ulicy Belwederskiej – czekałem na niego. Z perspektywy czasu wiem, że jeżeli byłby on po 30 kilometrze, sponiewierał by niejednego śmiałka. Faktycznie mocno „wchodził” w nogi. Wiedząc, że mam spory zapas, nie mordowałem się z nim zbytnio, pokonując ten kilometr w 4:24. Na 20 kilometrze, słońce zaczęło już dawać się we znaki. 2 kubki wody w siebie + jeden na plecy. Przyszedł również czas na drugi żel. Na punkcie pomiaru czasu na dystansie półmaratonu, miałem czas 1:28:53, czyli średnie tempo z całości wynosiło 4`13/km.

Biegłem sam. W ogóle miałem wrażenie, że bardzo mało zawodników jest przede mną, ale również za mną. Nie wiem, czy jeżeli na tym etapie nie leciała by jakaś grupka za mną, nie zwolnił bym i podpiął się do nich w oczekiwaniu na „maraton”. Tak się jednak nie stało. Wyciągnąłem z kieszeni tabletkę dextro i zacząłem ssać. Mijałem być może jakieś zabytki, pałace, ale szczerze to nawet nie zwracałem na to uwagi skupiając się na robocie, która jakoś leciała w miarę dobrze. Na 24km usłyszałem krzyki Oli, która podbiegła do mnie: Co potrzebujesz? – zapytała, Sól – odpowiedziałem, Nie mam, a coś innego ? Wszystko inne miałem na trasie, więc poza chwilowym towarzystwem nie skorzystałem z dobroci jej plecaka. 25 kilometrów pokonałem w czasie 01:44:00… Chwila ale jak to ? Wyliczyłem, że ostatnie 5km poleciały średnio po 4`07/km – szybko, za szybko ! W głowie luz, w nogach lekkie zmęczenie. Jest dobrze, pytanie jak długo. Jakoś te kilometry leciały, miałem wrażenie że biegnę z lekkiej górki. Na 28km stał Kuba z Zosią. Kuba podbiegł, zapytał jak się czuję, powiedział że mam spory zapas na łamanie 3 godzin, nawet jak lekko zwolnię. Powiedziałem mu, że dobrze się czuję i ryzykuję na lepszy wynik. Czekał mnie 30 kilometr, na który zameldowałem się z czasem 02:05:29, czyli średnie tempo z całości wynosiło 4`11/km, czyli ostatnią dychę przyspieszyłem i to znacznie. od 25 do 30 kilometra, średnie tempo to 4`10/km. Zobaczyłem biegnącego Marka, którego starałem się zmotywować do walki i „podpięcia na moje plecy”, jednak on już walczył tylko o ukończenie. Pierwsza lampka pomarańczowa zapaliła mi się już niebawem, bo na 31 kilometrze. Nogi coraz bardziej zmęczone, a słońce odbierało mi siły z każdym kilometrem. Wciągnąłem trzeci żel, 2 kubki wody + 1 izo na punkcie i wróciłem do żywych. Czas tego kilometra to 4:20. Na 32 kilometrze zacząłem szacować w zmęczonej głowie: mam czas 2:14:26; do 3 godzin brakuje mi około 45 minut, czyli wystarczy że pobiegnę po 4`30/km i mam to ! Brakowało tylko tyle, a wtedy AŻ tyle. Coraz więcej biegaczy maszerowało wzdłuż drogi. Na 34 kilometrze stała ekipa Spartanów, która mocno dopingowała biegaczy. Wśród nich był Paweł Krochmal, który zmotywował mnie do walki. 35 kilometrów trasy zrobiłem w 2:27:15, czyli średnie tempo z całości 4`12/km, a z ostatniej piątki 4`16/km. Mieściłem się w celu aż za dobrze.

Od tego momentu, walczyłem o każdą sekundę poniżej tych 4:30/km, które wyliczyłem na 32 kilometrze. Przestałem liczyć, kalkulować i zacząłem słuchać tego co mówi mi organizm. Na 36 kilometrze zobaczyłem Maćka z Ekipy #arturkozlowskiteam, z którym zamieniłem kilka słów na 2 kilometrze. Planował bieg na 2:50 – 2:55. Jego również starałem się zachęcić do walki, do „wskoczenia na moje plecy”, jednak nie skorzystał. 37 kilometr, czas 2:36:36 i kolejne rachunki do zrobienia: Do 3 godzin brakuje ok 24 minuty na 5 kilometrów. Ile to jest na kilometr ? Oszacowałem, że… 4:30 jest bezpieczne :), W tym momencie z liczeniem miałem problem, podobnie jak z lewym przywodzicielem, którym lekko zaczęło mnie szarpać. Przywaliłem ostatni, czwarty żel – tym razem double espresso z kofeiną. 39 kilometr przemęczony w 4:26 i 40 kilometr minąłem z czasem 02:48:42. Wtedy już wiedziałem, że tego dnia nic złego nie stanie mi na drodze do sukcesu misji breaking 3 w maratonie. 41 kilometr w 4:12, 42 kilometr w 4:08 i finisz ! Ostatnie 195 metrów pokonałem w tempie 3`26/km i  z czasem 02:57:33 minąłem linię mety !

Wiedziałem, że złamię 3 godziny ale, że rozmienię je na drobne – nie sądziłem. Co więcej, cały dystans w podziale na połówki pokonałem strategią negativ split (tempem narastający): pierwsza połowa w czasie 01:28:53 i druga połowa w 1:28:40. Finalnie na 2734 uczestników, zająłem 100 miejsce OPEN oraz 30 w kategorii wiekowej. Jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem klasyfikację Mistrzostw Polski Blogerów, w której zająłem… 2 miejsce ! Za linią mety nic więcej się dla mnie nie liczyło poza obecnością rodziny i naszej wspólnej radości. Wiele miesięcy przygotowań, wylanego potu, wyrzeczeń, czasu, bólu i wiecie co ? Było warto ! Organizacja imprezy na najwyższym poziomie, na uwagę zasługują dosyć częste i długie punkty odżywcze, które tego słonecznego dnia miały ogromne znaczenia. Trasa nie była najgorsza, natomiast jeżeli start biegu byłby o godzinę później, temperatura powietrza zmieniłaby mój wynik na mecie. Z pewnością nie osiądę na laurach i już rozmyślam nad startami w nowym roku. Z pewnością będę chciał wystartować raz jeszcze we Wiedniu na wiosnę i w Berlinie na jesień – w końcu mam rachunki do wyrównania, a teraz… czas na powolne roztrenowanie po sezonie 😉

GALERIA:

Brak komentarzy

Liczba komentarzy