20 lut Silesia Półmaraton 2020
W obliczu pandemii, braku zawodów oraz narastających zakazów, w samym sercu Śląska, 4 października odbył się 12 Silesia Marathon. Do samego końca ważyły się losy tych zawodów, jednak wysokość zadania na jakiej stanęli organizatorzy, sięgnęły sufitu. Wszechobecne środki bezpieczeństwa oraz nadzór na zachowaniem sanitarnym uczestników, dał się wyczuć od samego wjazdu na teren Parku Śląskiego. Imprezą towarzyszącą jak co roku, był Silesia Półmaraton, który od lat cieszy się ogromną popularnością wśród biegaczy. Jako, że docelowy mój start na Królewskim Dystansie został odwołany (zresztą jak wszystkie inne imprezy), potraktowałem udział w Półmaratonie jako uwieńczenie moich maratońskich przygotowań. Co prawda z formą byłem już daleko od oczekiwanej, ale w dobie dominacji zakazów – nie było co narzekać.
Od rana padał deszcz. Nie lubię takiej aury, pamiętając mój start maratoński w Krakowie, gdzie całą trasę pokonywałem w ulewie – relację możecie przeczytać TUTAJ. Starty odbywały się falami, a mój był zaplanowany na godz. 9:30. W pakiecie każdy uczestnik otrzymał komin, który w zastępstwie maseczki, obowiązywał od momentu przekroczenia bram Stadionu Śląskiego, gdzie znajdowała się strefa dla zawodników startujących w danej fali. Tuż za wejściem na stadion, każdy zawodnik przechodził przez specjalną bramkę dezynfekcyjną oraz obligatoryjnie musiał użyć środka dezynfekującego dłonie. Dlaczego o tym piszę ? Ponieważ na słowa uznania zasługują starania organizatorów oraz wolontariuszy całego tego przedsięwzięcia, aby umożliwić nam – biegaczom, wygłodniałym startów, udział w jednym z najważniejszych wydarzeń na Śląsku.
Ustawiłem się na linii startu wraz z Markiem, Piotrkiem oraz pozostałą ekipą Aktywnej Pszczyny. Na szczęście przed startem, deszcz przestał padać. Chwila spokoju, nastawienie odpowiednie, piątka z ekipą i wystartowaliśmy. Pierwsze ok. 300m to był tzw. start honorowy, czyli zbieg za bramy stadionu, po którym zaczynał się start ostry czyli ten właściwy. Moja strategia na ten bieg ustalona z Markiem, który miał mi towarzyszyć aż do mety zakładała, że zaczniemy po ok. 4`05/km i zobaczymy co się będzie działo. Zaczęliśmy trochę mocniej, bo pierwszy kilometr pokazał 3`59, kolejny wyrównaliśmy do 4`08 ale dalej już było po 3`58/km. Pierwsza piątka pokazała czas 20:05, czyli daleki od założeń. Marek wspomniał, że biegniemy za szybko i od 7 kilometra zaciągnąłem lekko hamulec. Czułem się mocny tego dnia, ale pamiętając opowieści o trudności tej trasy, trzymałem energię na te słynne podbiegi. Marek trzymał się tuż za mną, ale wiedziałem że biegnie ktoś jeszcze z nami. Młody chłopak wychylał się co chwilkę i próbował prowadzenia. Patrząc na jego samopoczucie wiedziałem, że długo z nami nie pociągnie. Spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że jestem maszynistą czteroosobowego pociągu. Za mną był Marek, wspomniany chłopak i Łukasz, którego znałem z widzenia z zawodów, który był o 11 sekund lepszy ode mnie na 5km, podczas X. Szóstki Pogorii – relacja TUTAJ.
Jak dla mnie, trasa była idealna, pogoda również niczego sobie. Czas drugiej piątki 20:17, czyli ciut wolniej od pierwszej, co dało dyszkę w 40:22. Czułem się bardzo dobrze, jednak w dalszym ciągu czekałem na te podbiegi oszczędzając się. 11 kilometr wyszedł w 3:57 i był to mój ostatni pokonany w czteroosobowym składzie. Dla Marka tempo było za mocne, młodego już nie widziałem z nami, a Łukasz zapytał mnie, na ile biegnę. Szczerze to nawet nie wiedziałem na ile, ale puściłem go przed siebie z myślą, że rozegram te zawody po swojemu. Widziałem, że szarpną tempem, jednak nie poszedłem za nim. Na ok. 14 kilometrze, trasa łączyła się dystansem maratońskim. Bodajże wtedy wziąłem żel (jedyny jaki miałem), zabierając sporą grupkę zawodników z sobą, i tak oto znowu prowadziłem pociąg wieloosobowy. Wyprzedzając Rafała, wziąłem od niego łyk izotonika, który na punktach wydawany był w butelkach. Kolejne 5km pokonane w czasie 20:14, czyli za 15 zameldowałem się z czasem 1:00:37.
Na 16 kilometrze miał być zapowiadany długi podbieg, o którym mnie przestrzegano. Zwolniłem trochę i wbiegłem w tą słynną ulicę Telewizyjną, która miała się ciągnąć przez kilka kilometrów. 16 kilometr w 4:18 a kolejny w… 4:30. Mijałem maratończyków, którzy maszerowali, stali a nawet siedzieli na krawężnikach. Kiedy zobaczyłem, że jestem już na Bytkowie uzmysłowiłem sobie, że przecież dalej już chyba nie ma podbiegu, tylko wbieg do parku ! To koniec ? Nie tak to sobie wyobrażałem. Czułem, że sporo straciłem trzymając siły na ten podbieg, który owszem zmęczył mnie, ale nie tak jak tego oczekiwałem. Zacząłem walczyć o czas… Wszedłem na swoje tempo i zacząłem mijać zawodników. 19 kilometr zrobiłem najszybszy – w 3:53 a kolejne średnio po 4:02. Został mi ostatni podbieg do zrobienia, który pamiętam z biegu wiosennego – ten przed wbiegiem na stadion i najlepszy moment tych zawodów – finisz w Kotle Czarownic ! Wbiegając na stadion, zauważyłem na łuku Łukasza, który mocno zmotywował mnie swoją obecnością do powalczenia na finiszu, a to lubię. Odpaliłem ile sił w nogach, wyprzedziłem go na ostatnich 150m i z czasem 1:25:53 minąłem linię mety.
Cieszę się, że wziąłem udział w tych zawodach, bo pomijając fakt braku startów w wyniku pandemii, udało się w końcu poczuć smak rywalizacji. Z wyniku mam mieszane uczucia, ponieważ z jednej strony mam nową życiówkę poprawioną o 2 minuty i 8 sekund, ale z drugiej strony nie czuję, żebym dał z siebie wszystko. Z pewnością mogłem szybciej zacząć pierwszą połowę i nie obawiać się reszty trasy, bo siłowo bym sobie poradził, ale.. nie ma tego złego… Z pewnością wrócę tutaj za rok, bo jestem mądrzejszy o doświadczenie. Na mecie czekał na mnie medal, który zdecydowanie wyróżnił się na moim wieszaku. Na ogromne brawa zasługują organizatorzy, bo w panujących czasach organizacja tej rangi wydarzenia to nie lada wyzwanie, a zrobili to bez najmniejszych zastrzeżeń. Już teraz zapraszam wszystkich biegaczy do startu w kolejnej edycji Silesia Marathon i gorąco polecam jako jeden z najlepszych maratonów w Polsce !
Brak komentarzy